Byłem kiedyś agentem ubezpieczeniowym. Ot, takie „błędy młodości”. Był rok 1999 – reforma ubezpieczeniowa wchodziła w życie, można było sporo zarobić. Ludzie zasypywanie byli groźną informacją, że tzw. I filar (ZUS) i II filar (OFE) zapewni im ok. 50-procentową stopę zastąpienia, czyli po zakończeniu życia zawodowego dostaną emeryturę w wysokości ok. połowy tego, co do tej pory zarabiali. To robi wrażenie i, co ważne – działa na emocje. A „usłużni” agenci ubezpieczeniowi w tym momencie dopowiadali – potrzebny jest panu/pani III filar, czyli środki, które inwestujemy w trakcie naszej pracy, żeby potem je odzyskać na emeryturze. Ważnym argumentem jest tu fakt (i tego nie neguję), że pieniądze z ubezpieczenia klient dostaje bez obcięcia podatku od dochodów kapitałowych. Wydaje się więc, że warto się tematem zainteresować.
Tak czy inaczej cała gadka o ubezpieczeniu, które ma stanowić zabezpieczenie finansowe na czas emerytury, to totalna ściema. Bo jeśli chcemy oszczędzać/inwestować, to korzystajmy z lokat, akcji, obligacji, funduszy itd. Natomiast jeśli chcemy oszczędzić komuś kłopotów, kiedy już nas nie będzie, to kupujemy ubezpieczenie. To wydaje się proste i oczywiste, ale nie do końca.
Firmy ubezpieczeniowe już przed 1999 r. sprzedawały tzw. polisy inwestycyjne, czyli ubezpieczenia z funduszem inwestycyjnym. Pomysł jest prosty – połączyć ubezpieczenie z funduszem inwestycyjnym. Dzięki temu nie płaci się podatku od dochodów kapitałowych, jeśli się dożyje do emerytury, to się zgarnia kasę z funduszu, a jeśli się nie dożyje, to rodzina zgarnia kasę z ubezpieczenia. No perpetum mobile normalnie. Niestety „zasilanie” tego „urządzenia” sporo kosztuje.
Byłeś kiedyś „zaatakowany” przez agenta ubezpieczeniowego? Ja też byłem. Jest gra na emocjach, jest wchodzenie na ambicję „pan jako odpowiedzialna głowa rodziny…” i różne sztuczki sprzedażowe, na które po prostu trzeba się uodpornić.
Musisz wiedzieć, że na szkoleniach sprzedażowych agenci uczą się radzić z twoimi obiekcjami. Jeśli powiesz, że chcesz porównać sobie oferty konkurencji, to usłyszysz, że przecież mamy do czynienia ze specjalistą i że sami i tak nie poradzimy sobie z czytaniem skomplikowanych warunków, więc lepiej sobie odpuścić i od razu zdecydować się na firmę X.
No dobrze, czas na konkrety. Nie ważne, jaka firma, nigdy nie kupuj ubezpieczenia z funduszem inwestycyjnym. Moim zdaniem ani się dobrze nie ubezpieczysz w ten sposób, ani dobrze nie zarobisz. Dlaczego? W tego typu produktach część ubezpieczeniowa to mały procent składki, więc nie ma na co liczyć w przypadku śmierci. Ale jednak coś jest zabierane ze składki i jeśli dodamy do tego prowizję agenta, jakieś opłaty za zarządzanie, to okaże się, że w fundusz inwestowana jest…mniejsza część naszych pieniędzy niż nam by się mogło wydawać. Ile? Porozmawiaj z osobą, która kupiła takie ubezpieczenie 5 lat temu. Agenci oczywiście powiedzą, że to za krótki okres, żeby coś powiedzieć. No dobrze, to porozmawiaj z kimś, kto ma takie ubezpieczenie od 10 lat. Jeśli jest zadowolony, to albo nie szanuje swoich pieniędzy, albo nie ma świadomości, co się z nimi dzieje, czyli też nie szanuje swoich pieniędzy.
Z teorii marketingu wiadomo, że ubezpieczenia są produktami niepożądanymi, czyli sprzedawca musi się bardziej natrudzić, żeby nas do czegoś takiego przekonać niż w przypadku chleba czy samochodu. A przekonywanie kosztuje. Za sprzedaż ubezpieczenia z funduszem inwestycyjnym o składce miesięcznej 100 zł dostawałem ok. 500 zł, więc agent zjada prawie połowę, ze składki wpłaconej w pierwszym roku.
Starczy tego zniechęcania. Mam nadzieję, że zrobiłem to skutecznie. W następnej części o typowym ubezpieczeniu na życie i czy warto się w nie zaopatrzyć.
*****
Zapraszam na facebook – oszczędzanie pieniędzy. Zapisz się też na listę mailingową, żeby otrzymywać info o nowych notkach.
Zajrzyj też na mój drugi blog oszczędzanie w banku, na którym ogłosiłem właśnie konkurs.